Reproduzindo via Spotify Reproduzindo via YouTube
Saltar para vídeo do YouTube

Carregando o player...

Scrobble do Spotify?

Conecte a conta do Spotify à conta da Last.fm e faça o scrobble de tudo o que você ouve, seja em qualquer app para Spotify, dispositivo ou plataforma.

Conectar ao Spotify

Descartar

Não quer ver anúncios? Atualize agora

Audioriver, 01.08-02.08.2008, Płock

Fri 1 Aug – Audioriver 2008
2008 rokiem zmian - nie wybrałem się na Open'er, za to po raz pierwszy dotarłem na odbywający się w malowniczym sąsiedztwie płockiej skarpy i Wisły festiwal muzyki elektronicznej Audioriver. To, że dopiero teraz, jest trochę paradoksalne i dziwne, gdy porównamy tegoroczny skład festiwalu z poprzednimi, czy to jeszcze pod nazwą Astigmatic czy FEMEV. W 2003 roku wystąpili m.in. Carl Craig, Burnt Friedman i Jaki Liebezeit, Jazzanova, Louie Austen, Maurice Fulton & Mu, Thomas Fehlmann (The Orb). W 2004 - Lindstrom, Murcof, Mocky, Paul Wirkus, The Whitest Boy Alive. W 2005, już po rozpadzie na przeniesiony do Gdyni Astigmatic i pozostały w Płocku FEMEV - Tiefschwarz, A Guy Called Gerald, Alden Tyrell, Whomadewho, Sutekh, Joakim (Astigmatic), Karl Bartos, Jan Jelinek, Anders Ilar, Apparat, Legowelt, Luke Vibert, Antonelli Electric, ponoć nawet Astrobotnia (FEMEV). W 2006, po raz pierwszy jako Audioriver i z wyraźnie mniejszą ilością spektakularnych gwiazd - Goldie, Cobblestone Jazz, Matthew Jonson, DJ Fresh. W 2007 wreszcie - Matthew Dear i X-Press 2. Wychodzi na to, że skład tegoroczny nie jest ani najlepszy, ani najsłabszy, bo przecież kilka mocnych nazwisk do Płocka przyjechało, by wymienić Ricardo Villalobosa, Roni Size'a, Josha Winka, Loco Dice, Guya Gerbera. Ale bądźmy szczerzy, to nie żaden z nich był decydującym motywem mojego przyjazdu do Płocka. Komu w takim razie udało się wepchnąć mnie w samochód, po tym jak nie udało się to Jelinkowi, Murcofowi, Lindstromowi, Geraldowi, Bartosowi, Vibertowi i Goldiemu?

Przyjechałem naturalnie dla UNKLE. Gdybym chciał w pełni opisać relację, jaka łączy mnie z "Psyence fiction", debiutem projektu, niebezpiecznie otarłbym się o treści, których miejsce jest w pamiętnikach albo blogach, a nie recenzjach. Dość powiedzieć, że do dziś pamiętam pierwsze zetknięcie z teledyskiem do "Rabbit in your headlights" i stwierdzenie kolegi z liceum, że "to UNKLE to fajny utwór i teledysk, ale gość na wokalu chamsko podrabia Thoma Yorke'a". Poza tym znam osobiście, nie przez Internet i z lasta, przynajmniej 4 osoby, dla których debiut UNKLE jest albumem kultowym (siebie tu nie policzyłem), i to jest naprawdę dużo. Nie obracam się w otoczeniu, w którym wszyscy kochają te same płyty. Koncepcja albumu z licznymi i sławnymi gośćmi (m.in.Thom Yorke, Richard Ashcroft, Mike D, Jason Newsted, Alice Temple, Mark Hollis), nad którym czuwają producenci-mózgi projektu (D-J-Sha-dow-and-James-La-velle!), chyba nigdy nie wypaliła tak dobrze jak tu, także za sprawą konceptu płyty - elektronicznego horroru science fiction. Późniejsze próby, już po odejściu Shadowa, nie wypadły już tak znakomicie, choć słuchało się tego nadal bardziej (Never, never, land) lub mniej (War stories) przyjemnie. Ostatniej płyty, wspomnianego War stories, słuchałem 3 albo 4 razy i poza stwierdzeniem "fajne piosenki" niewiele więcej umiem o niej powiedzieć, wydaje się być zupełnie bez znaczenia. Ale płyta płytą, a koncerty rządzą się swoimi prawami, więc zdecydowałem się dać Lavelle'owi szansę, tym bardziej że Płock blisko, cena karnetu na festiwal zbrodniczo niska, a przy okazji jest to szansa na poszerzenie horyzontów i poznanie czegoś nowego. Jak to zwykle bywa po koncercie czy festiwalu, czas na próbę spisania swoich wrażeń. Uwaga znawcy elektroniki: dyletanctwo!

RONI SIZE REPRAZENT

Bardzo podoba mi się tendencja artystów elektronicznych do przyjeżdżania z zespołem, bez pójścia na łatwiznę i odegrania utworów z laptopa+miksera. Oczywiście to tylko połowa sukcesu (a nawet nie), bo zespół i artysta muszą mieć zwyczajnie co zaprezentować. Roni miał, nawet jeśli jego muzyka przeniosła wszystkich obecnych nad Wisłą 10 lat wstecz. Nie on na scenie był w centrum uwagi - tę skupiali na sobie raper i wokalistka, a także bardzo sprawnie "szyjący" na swoich instrumentach basista i perkusista. To, z jaką precyzją odgrywali oni niektóre karkołomne drum'n'bassowe rytmy, odbierało chęć komentowania. Z setlisty też można było być zadowolonym, pojawiły się zarówno fragmenty klasycznego "New forms" ("Brown paper bag", i to dwukrotnie!), jak i przebojowi reprezentanci krążka drugiego - "Lucky pressure" i "In the mode"). Kolega, który stał obok mnie, podobno nie może uwierzyć w to, jak dobrze się bawiłem podczas Roniego. Ja tam myślę, że trochę kręci z tym zadziwieniem, ale ma rację, bawiłem się dobrze.

JOSH WINK

Wink to jeden z pionierów techno i pamiętam, że to nazwisko przewijało się w różnych tekstach/programach TV gdy jeszcze byłem w liceum. Nie pamiętam niestety konkretnych nagrań, ale na pewno to nadrobię. Przed Winkiem zdążyłem usłyszeć jeszcze końcówkę fajnego występu Agorii. Sam pionier zaczął niezauważalnie, co było chyba charakterystyczne dla sceny Circus Stage, gdzie grał Wink - mniej wprawne ucho nie było w stanie wychwycić, że zmienił się DJ, bo sety łączyły się ze sobą, a na telebimach nie było żadnej informacji o tym, że to już kolejny koncert. Występ Winka był raczej surową, minimalną odmianą techno, w której liczył się rytm i mikroskopijne zmiany dokonywane na transowym, granym kilkanaście minut perkusyjnym, technicznym motywie. Chyba byłem już zbyt senny na tego typu granie, a może w ogóle z natury jestem zbyt senny, a może po prostu nie mam wprawy, i dlatego pierwsza część setu Winka mnie zmęczyła. Zrobiłem sobie godzinną przerwę, po której wróciłem do namiotu i przepchałem się bliżej sceny, wtedy dopiero choć trochę poczułem klimat imprezy i trochę się pokiwałem. Nie dotrwałem do końca, w okolicach 4 udałem się do namiotu, choć jak się później okazało, na sen tej nocy nie można było liczyć.

A MOUNTAIN OF ONE

Wiele osób nie wiedziało za bardzo co ten zespół robi na festiwalu muzyki ELEKTRONICZNEJ, i ja w zasadzie też nie wiem. Klimatyczna, oddychająca, delikatna muzyka spod znaku Pink Floyd (niektóre solówki brzmią jakby były wyjęte z "Wish you were here") nie do końca sprawdziła się po 21 na dużej scenie. Duża część widzów nie była zachwycona tym wyborem, wielu się wynudziło. Mnie było całkiem przyjemnie, ale też bez rewelacji, błysku, porywu. Podobało mi się "Innocent line", ale z przedfestiwalowych zapowiedzi wynikało, że to może być magiczny moment. Nie był niestety.

KALABRESE AND HIS RUMPELORCHESTRA

O Kalabrese nie wiedziałem nic zupełnie i nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem jakieś swoje domysły i chyba w żadnym z nich nie pojawił się puzon. Tu przypomina się od razu dowcip o dżentelmenie, ale w przypadku Rumpelorkiestry nie było się z czego śmiać, po melancholii i delikatności A Mountain Of One dostaliśmy wreszcie coś bardziej do zabawy. Występ Szwajcara widziałem tylko przez jakieś 20-25 minut, ale tak krótki czas wystarczył żeby Kalabrese spodobał mi się bardziej niż Wink i AMO1. A na telebimach tańczące króliki. Moja odezwa do twórców około-house'owych: więcej puzonu!

UNKLE

To może zacznę od marudzenia. Po pierwsze - z niekłamanym podziwem czytam opinie podziwiające zaangażowanie w grę długowłosego gitarzysty. Dla mnie takie miotanie się, machanie łbem, przekładanie sobie gitary nad głową i inne tricki, jakie zaprezentował gitarowy najemnik Jamesa Lavelle wygląda groteskowo i jest dalekie od autentyzmu. Bez kitu, gdyby ktoś mi kilka lat temu powiedział, że na koncercie UNKLE zobaczę miotanego konwulsjami długowłosego gitarzystę, zrobiłbym puk puk puk. (Inna sprawa to to, że gdyby ktoś mi powiedział, że na koncercie UNKLE, to bym się popukał podwójnie.) Po drugie - James Lavelle. Wiele słyszałem o nowym wcieleniu UNKLE, ale nie wiedziałem ze jedyny oryginalny i stały członek składu postanowił zostać gwiazdą rocka, co najmniej Jimem Morrisonem. Wiem, że zachowanie sceniczne Lavelle'a, który klaskał, krzyczał do tłumu "COME ON!", przybierał pozę guru znad swoich mikserów oraz - co jest absolutnie najgorsze - ŚPIEWAŁ, powinno dla mnie oznaczać świetny kontakt z publicznością i różne takie frazesy. Nie, nie oznacza, nie pasowało mi to do UNKLE (tak, wiem, jestem Psyence'owym ultrasem), i dochodzę do wniosku że moją ocenę koncertu mocno obniża fakt, że nie stałem tyłem do sceny. Bo stricte muzycznie było całkiem przyjemnie, nawet pomimo tego że większość koncertu stanowiły utwory z "War stories" i że panowie postawili sobie za cel zrobienie hałasu (HAŁAAAAAASUUUUUU!), jakby nazywali się co najmniej Mogwai (btw, nie wydaje mi się żeby ich występ na Offie miał być udany). Dopiero na plaży w Płocku dotarło do mnie, jak rockowa to płyta, i jednocześnie jak jednorodna (kilka razy miałem wrażenie, że już to dziś grali). Z drugiej strony, jeśli po 4 przesłuchaniach płyty kojarzyłem właściwie wszystkie utwory, to dobrze świadczy o jej potencjale przebojowym. Oprócz Lavelle'a na żywo śpiewał Gavin Clark, i znów tu postawię się w opozycji do większości opinii - naprawdę uważacie, że śpiewał z zaangażowaniem? Pół drogi do Łodzi zastanawialiśmy się, czy wszyscy Anglicy mają tak olewcze podejście do śpiewania. W efekcie wokalnie najlepiej wypadli goście z taśmy - Josh Homme, Ian Astbury i Ian Brown. Ale nawet jeśli ogólna ocena występu nie wypada okazale (jednocześnie nie wypadając źle), to trzeba przyznać, że momenty były. Fragment "Drums of death" zagrany na perkusji, "Reign", "Be there", "Eye for an eye" - wow. Do listy momentów na pewno trzeba dopisać jeszcze z nowej płyty potwornie przebojowe "Keys to the kingdom", QOTSA-owe "Restless" i "Burn my shadow" z Astburym, dobrze wypadły też wizualizacje. Szkoda, że jednak nie pojawił się "Rabbit in your headlights". Szkoda, że "A lonely soul" wypadł tak, jak wypadł, że musieli go zaśpiewać Clark i Lavelle (czyżby nie dogadał się z Ashcroftem co do puszczenia jego głosu z taśmy?), że nie zagrali pełnej wersji, tylko wersję wykastrowaną z solo na sekcję smyczkową (uprzedzając komentarze - co to za argument, że zespół wtedy nie miałby co robić? To są muzycy, powinni doskonale wiedzieć, że muzyka nie polega na tym, że gra się cały czas.) I to chyba wszystko, co można napisać o tym, momentami świetnym, momentami bardzo dobrym, a momentami najwyżej przyjemnym, koncercie. UNKLE na żywo zaliczone.

Na tym festiwal dla mnie się skończył, nie widziałem ani Guya Gerbera, ani Villalobosa, ani 2020 Soundsystem. Zmęczenie dało o sobie znać. Może następnym razem, może za rok? Tylko dwie prośby do organizatorów: przenieść pole namiotowe i postawić jednak jakieś prysznice w jego okolicach…

Não quer ver anúncios? Atualize agora

API Calls