Reproduzindo via Spotify Reproduzindo via YouTube
Saltar para vídeo do YouTube

Carregando o player...

Scrobble do Spotify?

Conecte a conta do Spotify à conta da Last.fm e faça o scrobble de tudo o que você ouve, seja em qualquer app para Spotify, dispositivo ou plataforma.

Conectar ao Spotify

Descartar

Não quer ver anúncios? Atualize agora

Nigdy nie mów nigdy...

Śro 4 VII – Heineken Open'er Festival 2012
Stare przysłowie rzecze: nigdy nie mów nigdy. W ubiegłym roku nie zastosowałam się do tej mądrości życiowej i teraz wyszło, jak wyszło. W trakcie tegorocznej edycji byłam na tak żenująco małej liczbie koncertów, że tym nielicznym, które widziałam, nie przyznałam żadnej punktacji. Rankingi są dla screenagers, nie dla mnie. Było kilka momentów , pewne koncerty z pewnością na długo zapadną w pamięci, jednak tegoroczny Open'er był zdecydowanie najsłabszym, w jakich dane mi było uczestniczyć. Zachodzę w głowę, czy to pogoda czy zblazowanie czy może mój nie najlepszy humor, w każdym razie: najsłabszy. Ale po kolei.
Bo na początku nic nie zapowiadało zbliżającej się katastrofy. Z nadświadomości, świadomości i podświadomości wyparłam wszelkie prognozy pogody, z zasady przyjmując, że to niemożliwe. Poza tym w okolicach siedemnastej spotkała mnie najmilsza niespodzianka, jaka tylko mogła mnie spotkać. A potem nawet wszystkie karnety, dopłaty i blankiety okazały się prawdziwe i nawet rozbicie namiotu nie sprawiło większego problemu. I nawet Deser się nie spóźnił. I nawet nie padało, choć się zanosiło. I chciałam tylko zauważyć, że mój ekskluzywny bifor był miliard razy fajniejszy od tej biednej plaży na Babich Dołach. Nawet, jeśli zwieńczony sentymentalną podróżą nocnym autobusem po dawnych włościach, ona bowiem też miała swój urok. Doprawdy, wszystko zapowiadało się idealnie.

Środowy poranek też nie zwiastował tego, co miało nadejść. Pogoda nie dopisała, to jednak zupełnie nie przeszkadzało. Leniwie niedzielna środa z zieloną herbatą. (Warto zaznaczyć, że herbata już drugi raz uratowała mi życie na festiwalu). A potem się zaczęło. Deszcz, błoto, zimno, a ostatecznie fatalne wieści z Polski centralnej. Czasem trzeba pogodzić się z losem, pomyślałam, i z dziarską miną ruszyłam na pierwszy koncert. Dla uściślenia: koncert otwierający symbolicznie festiwal i główną scenę. Powszechnie wiadomo, że kiedy pan Fisz (nawet bez okularów, choć ubolewam) wychodzi na scenę, miękną mi kolana i tracę wszelki aparat krytyczny. Ale - serio - jak sięgam pamięcią, tak dobrego startu main jeszcze nie miał. A sięgam daleko, bo pamięć mam dobrą. Doskonałe nagłośnienie i zero tremy, tak często towarzyszącej polskim artystom na głównej scenie, do tego repertuar marzeń. Sama nie ułożyłabym tego lepiej: zagrali dokładnie wszystko to, co chciałam usłyszeć, idealnie wyważając proporcje materiału z kolejnych płyt, choć nie spodziewałam się tylu utworów z Polepionych dźwięków. Pewne utwory nabierają innego sensu w odpowiednim towarzystwie. Spośród kilkunastu koncertów Fisza i Emadego w różnych konfiguracjach, ten był zdecydowanie najlepszy. Biję pokłony przed familią Waglewskich i - jak już wspominałam - kiedyś ożenię się z Fiszem. Tak tak: ożenię, a nie wyjdę za mąż.
Następnie zrobiliśmy mały objazd po wielkim festiwalu, dla ogólnego rozeznania. W namiocie przypadkowo natrafiliśmy na Tres.B, na szczęście szybko się stamtąd ulotniliśmy. Miasteczko pełne było ludzi, dziabągów i owoców w czekoladzie, a także stoisk z: piwem, prażoną kukurydzą, torebkami, pizzą w rożku, koszulkami ze śmiesznymi napisami, yerba mate, ręcznie wykonaną biżuterią, megażelkami, prezerwatywami i Transcendentna Istota Najwyższa wie czym jeszcze. Cepeliada, czyli jak zwykle. Wśród tego wszystkiego całkiem niespodziewanie wyrosła scena Talents, zwana dawniej Young Talents, a na niej uroczy duet DVA. Trochę na nich czekałam i z zainteresowaniem obejrzałabym ten koncert, ale tego wieczoru wszystko było trochę inaczej, niż w planach. Wolnym krokiem ruszyliśmy więc w stronę pola namiotowego, po drodze mijając występ The Kills i piękną Alison Mosshart. Istny wulkan, który musiał nas ominąć. W sumie przedłużałam ten moment, kiedy z pierwszej osoby liczby mnogiej, miała pojawić się na powrót liczba pojedyncza. Tak się ostatecznie stało, na szczęście prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i mogłam już z czystym sumieniem i rozmazanym mejkapem rozpocząć oczekiwanie na Björk. Jeśli ktoś miał mi poprawić humor, to mogła to być tylko Pani Brzoza. I tak się stało. Z j a w i s k o w a, zjawiskowa to epitet, który cisnął mi się na usta i pod palce przez cały koncert. Łzę czy dwie uroniłam, ale szkoda mi było tracić choć odrobinę widowiska. Gdy jednak zakończona Declare independence uczta przeszła do historii, zastanowiłam się chwileczkę i wysnułam kilka wniosków. Po pierwsze, koncert w 2007 roku był znacznie lepszy. Po drugie, Biophilia podoba mi się mniej niż Volta, zresztą wtedy zagrała ukochane Army of me. Po trzecie, Björk smakuje najlepiej za pierwszym razem. Prawdę mówiąc, pierwszy dzień był dla mnie w ogóle dniem snucia się po festiwalowym terenie, więc z braku jakichkolwiek planów, bez entuzjazmu przystałam na propozycję czekania na New Order. Mniej więcej w połowie koncertu, na moment zajrzałam do hangaru o urokliwej nazwie Beat Stage i przyglądałam się Teielte. W gruncie rzeczy, potwornie żałuję, że wróciłam na koncert podtatusiałych idoli mojej Mamy. Zupełnie niepotrzebnie pozostałam na Transmission i Love will tear us apart, jestem bowiem pewna, że Ian srodze przewracał się w trumnie, mnie też się wszystko wywracało, do tego przegapiłam cały koncert Wiz Khalifa (czy to się, do cholery, deklinuje?!). Za to, zachęcona krótką wiadomością tekstową (O jezu, orbital), zajęłam wygodne miejsce na koncercie Orbitala. To był naprawdę kawał porządnej elektroniki. Rzec by można: legenda! Szkoda, że znaczną część koncertu zaabsorbowana byłam swoim własnym obuwiem, które wydało mi się nagle najciekawszym obiektem do obserwacji. W gruncie rzeczy, cieszyłam się, że ten dzień dobiegł końca i mogłam położyć się spać. Ponieważ było mi nie najweselej, zarządziłam diss festival u siebie w namiocie i zdaje się, że całkiem szybko odpadłam. Dobrze.

Czwartek rozpoczęłam od mocnego postanowienia powrotu do domu, jednak siła argumentu i argument siły jakoś przemówiły mi do rozsądku i zostałam, cały dzień krążąc bez celu, dopóki ktoś nie wytargał mnie z namiotu, przypominając, że jestem na festiwalu muzycznym i w zasadzie to mogłabym pójść na jakiś koncert. Przystałam na tę propozycję i ruszyłam na Dry The River, po drodze z przyjemnością wsłuchując się w Kapelę ze wsi Warszawa. Zapomniałam już, jak bardzo lubiłam folk. Niemniej jednak, Walduś to Walduś i tylko po drodze stanęła strefa gastro, stąd kilkuminutowe opóźnienie. Ale! Dry The River zagrali ładniej niż na Offie, zresztą publiczność reagowała znacznie bardziej entuzjastycznie, niż ta katowicka. No i pokazali Aneczkę na telebimie! Cudny, wzruszający koncert. Te dźwięki idealnie wpasowały się w przestrzeń sceny namiotowej. Gdybym przyznawała oceny w jakiejś skali i hierarchizowała koncerty, ten plasowałby się wysoko. Wyruszyłam jednak w stronę najbardziej osobliwego koncertu na scenie głównej. Po drodze zgubiłam przy scenie Talentów wszystkich tych, którzy podążali ze mną. Działo się tam jakieś pogo, jakiś metal dało się słyszeć, istne sceny dantejskie. Uciekłam najszybciej, jak się dało, po drodze spotykając Przemysława, co to nie ma matki Jadwigi, i razem ruszyliśmy na koncert Penderecki//Greenwood. Było to z pewnością wydarzenie bez precedensu. Z zachwytem przyglądałam się orkiestrze symfonicznej, dyrygowanej przez samego Pendereckiego. Istna egzotyka na lotnisku w Babich Dołach! Do tego mgła, która cudnie spowiła cały rozległy teren. Greenwood oczywiście nie pojawił się (szczerze mówiąc, i tak niewiele mnie on obchodził), jednak i tak były to historyczne chwile na głównej scenie festiwalu. Nie spodziewałam się, że w takiej przestrzeni usłyszę Tren dla ofiar Hiroszimy czy Polimorfię. Osobliwe to i piękne było doświadczenie, wykraczające poza wszelkie skale oceny. Z ciekawością przyglądałam się reakcji publiczności. Niektóre miny były nietęgie, inni - w tym ja - odeszli szczerze zachwyceni. Wymagało chwili, by dojść do siebie, ostatecznie się udało. Z braku lepszego zajęcia, wyruszyliśmy na Jamiego Woona, po drodze rozprawiając dość złośliwie o publice, która wychodzi tuż po najbardziej znanym utworze danego artysty. Jakie to żenujące jest, jak często spotykane. Słabe jakie! Oczywiście hipokryzji stało się zadość, trafiliśmy bowiem na Night air, a potem trzeba już było biec na Bon Ivera. Bonny Bear. Koncert, który potrzebowałby osobnej relacji. Ta szalenie intymna muzyka wprowadzała refleksyjny nastrój, zmuszała do myślenia o tym, co smutne i ukryte wewnątrz. Łez starczyło mi do połowy, potem już błagałam o litość, bo byłam pewna, że dość już zostałam pogruchotana, że więcej to ja już nie zniosę. I tylko jedno zastrzeżenie: jak zazwyczaj jestem raczej nieszkodliwa, tak ludziom zagadującym TE utwory, zrobiłabym krzywdę w jakiś wyrafinowany sposób. Obawiam się również, że główna scena to zbyt duża przestrzeń, jak na tak kameralne dźwięki. Jeśli celem tego poczciwiny na scenie było emocjonalnie zmiażdżenie, stuprocentowo wykonał on swe zadanie. Kompletnie nie pamiętam, co działo się ze mną potem. Chyba od razu zgarnięto mnie pod barierki, bym tam czekała na Justice. Miałoby to sens, zważywszy na to, że przez cały koncert walczyłam o życie wśród napierającego tłumu. A teraz powiem to głośno i wyraźnie: nie jestem fanką Justice. Nie lubię Justice. Nie jara mnie fakt, że zbiłam piątkę z jednym z gości z Justice. Nie rozumiem fenomenu Justice. Straciłam ulubione szorty na koncercie Justice. I już nawet nie pamiętam, co było potem. Chyba sprzedawałam jakieś polonistyczne betony, wędrując po miasteczku. Drugi dzień festiwalowy skończył się zupełnie niespodziewanie.

Kolejny, czyli piątek, rozpoczął się od (powaga, wstyd mi) koncertu L.Stadt. To już drugi raz, kiedy poszłam ich posłuchać tylko i wyłącznie dla wyjątkowo wymownego dla mnie (jeszcze bardziej mi wstyd) Londynu. To już drugi raz, kiedy nie dane mi było usłyszeć Londynu na żywo. Straciłam na nich godzinę! Na szczęście reszta wieczoru nie była taka bezsensowna. Sanchez zgarnął mnie na dokumentalny film A Tribe Called Quest - moje życie w rytmie bitów. Znowuż mi wstyd, bo nie miałam pojęcia, czym jest A Tribe Called Quest, zachęcił mnie drugi człon tytułu. Ostatecznie jednak wyszłam doedukowana i zachęcona do odsłuchania twórczości tego hip hopowego kolektywu. Zupełnie nie było mi żal Bloc party, których przecież widziałam pięć lat temu, a których pewnie już pięć lat nie słuchałam. Kolejnym więc przystankiem była scena World i koncert Łony i Webbera. Genialny! Uwielbiam kunszt Łony, jego szarmanckie podejście do publiki. Raper - gentleman. Ten pan nigdy nie przestanie mnie urzekać swoim talentem, ale i skromnością. Szczeciński raper w towarzystwie Komandora Komara i The Pimps zagrali kawałek po kawałku dokładnie to, co chciałam usłyszeć. A kiedy podczas pierwszego z dwóch bisów zaczęliśmy gremialnie iść do Ani z Bezrzecza, byłam pewna, że to koncert wchodzący właśnie do ścisłej czołówki koncertów tegorocznego Open'era. W klapkach. Doskonały występ mojego ulubieńca, świetny support przed tym, co miało się wydarzyć na tej scenie niecałą godzinę później, czyli jednego z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie koncertów festiwalu: Public Enemy. Zanim to jednak, udało mi się zahaczyć o kawałek koncertu Franz Ferdinand. Tutaj chyba potrzebne jest małe wyjaśnienie. Kiedy sześć lat temu występowali na Open'erze i widziałam ich po raz pierwszy, byłam kimś na kształt groupie. Kiedy trzy lata później leciałam złapanym w ostatniej chwili samolotem na Selectora, bliżej niż do groupie było mi do psychofanki FF. Kiedy zobaczyłam ich w piątek na scenie, podrygiwałam jedynie i traktowałam jako przyjemny umilacz oczekiwania na moją gwiazdę wieczoru. Kiedy nadeszła (o, zgrozo…) 22:22, ruszyliśmy z Sanchezem pod scenę World. Public Enemy - oto legenda wyszła na scenę i. kolokwialnie mówią, roznieśli wszystko w drobny mak. Przysięgam, że na żadnym koncercie nigdy nie robiłam takich rzeczy, jak na tym. Łącznie ze skakaniem, nabijaniem bitów, histerycznymi wrzaskami i wskazywaniem niebu środkowych palców. Półtorej godziny czystego szaleństwa z podniesionymi rękami. Zdecydowanie brakowało mi porządnej czapki i bluzy z solidnym kapturem. Robienie pompek na scenie, Hej Sokoły odśpiewane przez menadżera (?) grupy, freestyle w wykonaniu Chucka D. i jakiegoś młodziana, wrzaski Flavora Flava (skąd on miał tyle siły w płucach?!), no i ten nieodłączny zegarek. Szał! Najlepszy koncert festiwalu. Zdecydowanie i bezapelacyjnie. Wewnętrzny murzyn obudził się na dobre… Roztańczona, ale i wykończona udałam się w towarzystwie S. na wyczekiwane spotkanie i bynajmniej nie chodzi tu o Antonio Gonzaleza. Trochę się przestraszyłam, bo jako nieliczni przedzieraliśmy się w stronę sceny Tent, ale okazało się, że to exodus po Midnight city. Nie wiem, czy minął kwadrans, koncert się skończył. W drodze do wodopoju słychać było żydofolki ze sceny World oraz The Cardigans. I nawet się okazało, że znam dwie piosenki tego tajemniczego zespołu. Sporo się nagle towarzystwa znalazło, a ja wciąż byłam w nastroju do tańca, więc Silent disco wydało mi się najrozsądniejszą opcją. I stało się tam coś nieprawdopodobnego. Nigdy, ale to przenigdy nie spodziewałam się, że usłyszę Republikę na terenie festiwalu Heineken Open'er. Oto jednak stał się cud i… w słuchawkach zabrzmiały Telefony. To było jedno z najmocniejszych doświadczeń nie tylko tego dnia. Choć nie ukrywam, że znów cieszyłam się, że ma się ku końcowi. Tym bliżej do końca.

Ostatni dzień, czyli sobota, był już nie do zniesienia. Postanowiłam pojechać do domu i wrócić dopiero wieczorem na koncerty. Chciałam zobaczyć tę dzi…ę, k…ę sprzedajną - Świetlickiego (cytat własny). No, proszę sobie wyobrazić… Pierwsza połowa dwudziestego pierwszego wieku. Stary, zblazowany Świetlicki przyjeżdża chałturzyć na Open'era. Nigdy Ci tego nie zapomnę, towarzyszu dawnych lat. Ostatecznie jednak olałam Świetliki i wybrałam domowe pielesze, a w związku z warunkami atmosferycznymi, na terenie festiwalu pojawiłam się już po dwudziestej drugiej. Widziałam fragment Friendly Fires, którzy urzekli mnie swoim zaangażowaniem. Czysta energia. Myślę, że dla wielu mógł to być koncert festiwalu, przynajmniej na taki wyglądał. Gdyby nie to, że nie lubię takiej muzyki, sama byłabym zachwycona. Dali z siebie dosłownie wszystko. Scenę główną zamykał depresyjny duet The xx. Przyznaję, nie przepadam za nimi w wersji studyjnej, natomiast ten koncert był wwiercający się w duszę na tyle głęboko, że z perspektywy wieży Heinekenowej, najzwyczajniej w świecie odebrało mi mowę. Zaniemówiłam na dłuższą chwilę. Nagle dopadła mnie druzgocąca tęsknota i depresyjny nastrój. Lubię minimalizm, jaki miał miejsce na głównej scenie. Dość oszołomiona poszłam na koncert SBTRKT. Przez chwilę miałam nawet nadzieję, że i Yukimi Nagano przyszła na ów koncert, ale okazała się być Yukimi z taśmy. Tego koncertu NIE DAŁO się przesiedzieć czy przestać. Hipnotyczne dźwięki same prowadziły biodra i ręce w rytmie. To było dobre zakończenie niekoniecznie udanego festiwalu. Już ostatecznym zwieńczeniem była leniwa pogawędka w takt remiksów ładnych chłopców z Kamp!, którzy szaleli za konsoletami do czwartej nad ranem. Po czwartej nad ranem, kiedy wracałam przez błoto, było mi już wszystko jedno. I naprawdę cieszyłam się, że to już koniec. Że rano zwinę namiot i wrócę do domu.

Podsumowując to wszystko, to nie był udany festiwal. Raczej wszystko szło nie po mojej myśli, zresztą - nie pierwszy raz - okazuje się, że pogoda to bardzo istotny element Open'era. W 2007 roku co prawda nie było AŻ TAK strasznie, ale też przecież tonęliśmy w błocie. Muzycznie spełniły się moje niezbyt wygórowane - w oparciu o tegoroczny skład - wymagania. I tylko Major Lazer żal. I Black and yellow. I kIRk. I jeszcze Viadriny i Maximiliana Skiby.

Wnioski, refleksje i mocne postanowienia na przyszły rok:
1) Już wiem, dlaczego Tede kurwom jest.
2) Frazy 'hipster' i ' zbyt mainstreamowy' po godzinie przebywania w openerowej tłuszczy stały się niebezpiecznie powszechne. Serio, to już dramatycznie przedawnione, na Open'erze zaś wybitnie nietrafione.
3) Plotki rozchodzą się znacznie szybciej, niż myślałam.
4) Koniec z polem namiotowym. Za stara jestem, za wygodna i za blisko mieszkam, żeby robić z siebie kretynkę i piszczeć, kiedy zobaczę pająka.
5) Wiążący się niejako z czwartym podpunktem - koniec z lenistwem w namiocie. Logiczne.
6) Na teren festiwalu nie można wnieść jabłka. Można natomiast wynieść leżak, który potem nie mieści się w samochodzie.
7) Najfajniejsi są ludzie skandujący wulgaryzmy w kolejce do teatru.
8) Nie dorwałam żadnej książki od redaktora Nogasia. Smuteczek.
9) Mój namiot jest niezniszczalny.
10) I tak będę tam za rok.

Não quer ver anúncios? Atualize agora

API Calls